piątek, 26 października 2012

Polska przeciw matkom

Polska przeciw matkom


Wracają z zagranicy z dziećmi, bo wierzą, że w ojczyźnie łatwiej będzie je ochronić przed ojcami. I z przerażeniem odkrywają, że polskie sądy nie chcą im pomóc, odsyłając je tam, skąd uciekły.
Kiedy w Sydney na świat przyszedł Panagiotis, jego ojciec Dimitrios L. wziął go do swojej restauracji i pokazywał gościom. Głównie swoim rodakom, Grekom. Goście przynosili prezenty, dawali napiwki, poklepywali Dimitriosa po ramieniu, a on opowiadał o przyszłości syna. O tym, jak Panagiotis pójdzie do greckiej szkoły, a potem do greckiej armii, bo taki jest obowiązek prawdziwego mężczyzny. A więc również i jego, Panagiotisa, wprawdzie obywatela australijskiego, ale przecież Greka z krwi i kości.
Kiedy ojciec Panagiotisa roztaczał przed rodakami wizje wspaniałej przyszłości syna, Małgorzata Muchowska siedziała z boku i milczała. Siedziała cicho, bo kiedy
Grecy rozmawiają o przyszłości synów, kobiety wtrącać się nie mogą. Małgorzata Muchowska mogła tylko patrzeć z niepokojem, jak wszyscy pochylają się nad synem, jak go podnoszą, jak Piotruś wędruje z rąk do rąk. Bo dla Małgorzaty Muchowskiej mały Panagiotis zawsze był Piotrusiem.
Matka Piotrusia patrzyła więc i zastanawiała się, co robić, bo nic nie wyglądało tak, jak miało wyglądać, a w tym pochylaniu się nad chłopcem, cmokaniu i zachwytach więcej było miłości Dimitriosa do siebie samego niż do syna. Nie mówiąc o miłości do niej. - Wszystko potoczyło się za szybko - mówi dziś Małgorzata.
Do Australii wyjechała w 2005 roku, kilka miesięcy po obronie pracy magisterskiej. Pojechała na kurs biznesu i przy okazji podszkolić swój angielski. Miesiąc później, szukając pracy, znalazła knajpę Dimitriosa, w której zatrudniła się jako kelnerka. Dwa miesiące później wszyscy mówili o nich jako o parze, a po następnych dwóch miesiącach odkryła, że jest w ciąży. W październiku 2006 roku wzięli ślub, a w listopadzie, dokładnie rok po przyjeździe do Australii, na świat przyszedł Panagiotis. A potem wszystko się zmieniło. Jakby przestała mu być potrzebna, jakby ślub i narodziny dziecka uczyniły ją zbędną.
Sylwia Chojnacka doświadczyła tego samego. Tyle że we Włoszech i z Włochem. Podobnie Barbara Mielewczyk, która trafiła na Brytyjczyka pochodzenia maltańskiego. - To problem odmiennej kultury - mówi Barbara Mielewczyk. - Wszyscy ci panowie pochodzą z krajów, gdzie kobieta nie ma do powiedzenia nic albo niewiele.
W przypadku Małgorzaty mąż odebrał jej prawo do decydowania o sobie zaraz po ślubie. Przestał o nią dbać, zaczął kontrolować. Przeglądał zawartość plików w jej laptopie, zabierał klucze do mieszkania, nie tolerował starych przyjaźni i znajomości. Pieniądze wydzielał skąpo. Tuż przed porodem nie mogła skompletować wyprawki dla dziecka, bo to, co dostawała od męża, ledwo wystarczało na jedzenie. Cierpiał mały Piotruś, bo to, co dostawała w paczkach z Polski, było złe. Dimitriosowi nie podobało się nic, co z Polski: polskie ubranka, gazety, książki, nawet zwyczaje. Zabronił jej chodzić do kościoła, oglądać w telewizji polskie wiadomości. Nie pozwolił mówić do syna po polsku. A co najważniejsze, nie dbał o niego.
Kłopoty finansowe zmusiły ich do zmiany mieszkania. Przeprowadzili się do jednej z najgorszych dzielnic Sydney. Kiedy okazało się, że mąż podrobił jej podpis i założył na jej nazwisko firmę, Małgorzata Muchowska przestraszyła się, że wpakuje ją w kłopoty, z których się nie wykręci. Zwróciła się o pomoc do polskiego konsula, Zbigniewa Augustyna. Ten namawiał ją, by wróciła do Polski i skierował do Waldemara Drexlera, polskiego prawnika w Sydney. Mecenas Drexler poradził jej, by oficjalnie zgłosiła, że z założoną przez męża firmą nie ma nic wspólnego. - Od początku radziłem jej też, by nie wyjeżdżała z Australii, by wszystkie sprawy rozwodowe i związane z opieką nad dzieckiem załatwiła tu, na miejscu - mówi Drexler. - Wiedziałem, że przed polskimi sądami będzie o wiele trudniej.
Na pomysł wyjazdu do Polski wpadł jej mąż. Niech teraz twoi rodzice was utrzymują, ja muszę zadbać o swoje interesy, powiedział i kupił jej bilet. Z opcją powrotu w ciągu roku.
Miesiąc później dowiedział się o zawiadomieniu, jakie złożyła w sprawie firmy.
Był wściekły. Zażądał jej powrotu, groził. Małgorzata Muchowska postanowiła nie ryzykować. W Polsce miała rodzinę, dach nad głową. Ona i Piotruś byli bezpieczni. Założyła sprawę o rozwód i przyznanie Piotrusiowi na czas rozprawy miejsca stałego pobytu w Polsce.
Dimitrios wpadł w szał. Wydzwaniał, pisał SMS-y, wysyłał e-maile. Groził, że tak czy inaczej Panagiotis będzie z nim, że jeśli będzie trzeba, to go porwie. - Nie chodzi mu o dziecko, ale o to, by ukarać żonę, która ośmieliła mu się sprzeciwić - mówi Małgorzata Muchowska, która przed każdym wyjściem z domu uważnie obserwuje otoczenie.
W kwietniu odwiedził ją kurator i poinformował, że jej mąż, powołując się na konwencję haską w sprawie uprowadzenia dzieci, oskarżył ją o porwanie syna i zażądał ich powrotu. Kurator zapytał, czy wróci z Piotrusiem do Australii dobrowolnie. Odpowiedziała, że nie. Wiedziała, że taka odpowiedź oznacza walkę o Piotrusia w polskich sądach. I że nie będzie łatwo.
Przyjęta w 1980 roku konwencja haska szczegółowo reguluje kwestie prawne dotyczące dziecka. Zgodnie z nią wywiezienie go za granicę kraju zamieszkania bez wiedzy jednego z rodziców traktowane jest jak porwanie. W praktyce orzecznictwo w takich sprawach bardziej zależy od lokalnych kodeksów niż międzynarodowych porozumień. Na przykład niemieckie sądy bardzo niechętnie godzą się na oddanie dziecka, gdy jedno z rodziców jest Niemcem. Mimo że Niemcy są sygnatariuszem konwencji, tamtejsze sądy uznają w pierwszej kolejności interes swojego obywatela. Nawet za cenę ostrej krytyki opinii międzynarodowej. W Austrii i USA echem odbiła się sprawa Cariny. Dziecko z matką uciekło przed ojcem do Austrii. Austriacki sąd nie uznał roszczeń ojca dziewczynki - Amerykanina. Nie pomogło nawet zainteresowanie sprawą samego prezydenta George'a W. Busha ani interwencja ambasady USA. Carina została z matką. Austria, broniąc swoich obywateli, przegrała już dwie sprawy przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości.
Również w Australii zapisy konwencji nie są egzekwowane bezrefleksyjnie. - Konwencja jest szanowana, ale nie jesteśmy od niej uzależnieni - mówi Waldemar Drexler, specjalista od spraw w trybie konwencji haskiej. - Mamy własne regulacje prawne. Problem w tym, że Polska takich regulacji nie ma.
Waldemar Drexler przypomina, że konwencja jest przede wszystkim po to, by chronić dziecko. Właśnie dla jego dobra sąd musi rozważyć, czy powrót nie narazi go na szkodę fizyczną, psychiczną albo w jakikolwiek inny sposób nie postawi go "w sytuacji nie do zniesienia". - Żeby podjąć słuszną decyzję, sąd musi rzetelnie zebrać i ocenić wszystkie dowody - mówi mecenas Drexler. - Czas jest ważny, ale dowody są ważniejsze.
Konwencja mówi, że jeśli postępowanie trwa dłużej niż sześć tygodni, strona, która domaga się powrotu dziecka, może zażądać wyjaśnień. Innymi słowy, sześć tygodni to zalecenie, ale nie konieczność. Tymczasem polskie sądy, zdaniem mecenasa Drexlera, zachowują się tak, jakby sześć tygodni było terminem nieprzekraczalnym. - To nieprawda, Polska przegrała już trzy sprawy za przedłużanie postępowań - mówi sędzia Leszek Kuziak z Ministerstwa Sprawiedliwości. - Prawdą jest natomiast, że sędziowie starają się zakończyć je szybko. Chodzi o to, by nie nastąpiło rozluźnienie więzi między dzieckiem i drugim rodzicem.
Dostarczenie dowodów, że powrót dziecka do kraju urodzenia narazi je na krzywdę, leży po stronie, która dziecko z kraju wywiozła. Wie o tym Małgorzata Muchowska, która o to, by Piotruś nie musiał wracać do Australii, walczy przed sądem w Tczewie. Ale co z tego, że wie. - Jak tu można czegokolwiek dowieść, skoro sędzia spieszy się, wyznacza po cztery rozprawy miesięcznie, nie przyjmuje wniosków dowodowych - mówi Muchowska.
Już na pierwszej rozprawie sędzia odrzuciła wnioski o powołanie świadków z Australii. Zezwoliła na powołanie tylko jednego - mecenasa Drexlera, ale na sprowadzenie go z Australii dała Muchowskiej tydzień. Nie zgodziła się za to zbadać sprawy kolejnych eksmisji i fałszowania jej podpisów. Nie zgodziła się przesłuchać nagrań rozmów i przejrzeć korespondencji elektronicznej, w których mąż jej groził. - Sąd musi zdecydować, czy odesłać dziecko z Polski, a nie chce wiedzieć, kim jest ojciec, czy był karany, jaka jest jego sytuacja materialna, czy będzie mógł zapewnić dziecku opiekę, w jakim środowisku będzie się ono wychowywać - mówi pani Małgorzata.
Zdaniem mecenasa Drexlera polscy sędziowie wolą pozbyć się problemu, niż spróbować go rozwiązać. Zachowują się przy tym tak, jakby bali się sprzeciwić żądaniom strony zagranicznej. Żeby nikogo nie zdenerwować, najlepiej odesłać dziecko z powrotem. - Po tym, co widziałem w Polsce, mogę śmiało powiedzieć, że niektórzy sędziowie nie mają pojęcia, jak stosować prawo międzynarodowe - mówi Waldemar Drexler. - Potrzebna jest wam porządna debata na ten temat, bo nie znam w całej Europie kraju, który z taką łatwością oddaje swoich obywateli.
Sylwia Chojnacka doświadczyła tego na własnej skórze. Z ojcem swojej córki wytrzymała trzy i pół roku. 3 sierpnia 2006 roku spakowała niespełna czteroletnią wtedy Michelle i uciekła z Włoch do Polski. Ojciec powołał się na konwencję haską, oskarżył ją o porwanie dziecka i zażądał powrotu córki do Włoch.
Chojnacka walczyła najpierw w Sądzie Rejonowym w Gdańsku. Starała się wykazać, że ojciec jej córki nie ma warunków, by ją wychować, że jego dom został zlicytowany za długi, że córka przystosowała się już do nowego środowiska i nie chce wracać do Włoch. Sąd po kolei odrzucał jej wnioski dowodowe i nakazał wydanie dziecka ojcu.
Chojnacka odwołała się do sądu okręgowego, który również nie przyznał jej racji i niespełna miesiąc temu nakazał wydać małą Michelle do Włoch.
Sylwia Chojnacka na rozprawę nie przyszła. Dzień wcześniej wsiadła ze swoją sześcioletnią córką do samochodu i wyjechała z Gdańska. Uciekła. Nie wiadomo, gdzie jest i kiedy wróci. Swojej przyjaciółce powiedziała, że skoro polskie sądy nie są w stanie obronić jej i córki, będzie się bronić sama. Tak jak potrafi. - To najgorsze, co można zrobić - mówi sędzia Kuziak. - Postanowienia sądu są praktycznie nieodwracalne. Zostaną wykonane prędzej czy później. Tyle że im później, tym gorzej. Dla wszystkich: dzieci i rodziców. Chojnacka zdaje sobie z tego sprawę. Ale nie chce pozwolić, by jej córka przeszła przez to, co Jasiek - John, syn Barbary Mielewczyk.
Barbara Mielewczyk urodziła Jasia w Southampton. Ale z ojcem chłopca nie układało się od początku. Już po trzech miesiącach od urodzin Jasia zabrała chłopca
i wróciła do Polski. Ojciec powołał się na konwencję, a pani Barbara, podobnie jak Sylwia Chojnacka, przegrała w sądach obu instancji. Z rozpraw zapamiętała jedno: że jej partner kłamał, a sędzia nie próbował nawet zweryfikować jego zeznań.
Przez dwa kolejne lata szukała pomocy wszędzie: w fundacjach, u prezydenta Rzeczypospolitej, w Strasburgu. W marcu tego roku, kiedy wyszła do pracy, ojciec dziecka w asyście polskiej policji i polskiego kuratora wszedł do jej mieszkania, zabrał dziecko z rąk zaskoczonej babci i wywiózł do Wielkiej Brytanii. - Nie wiedziałam, dokąd go zabrał, nie odbierał ode mnie telefonów, a sędzia nie chciała mi zdradzić jego aktualnego adresu - mówi Mielewczyk. - Syn był chory, w dodatku nie rozumiał ani słowa po angielsku. To był koszmar.
W kilka dni pozałatwiała wszystkie sprawy w Polsce i pojechała do Anglii. Angielski sędzia w ciągu kilku dni nakazał ojcu chłopca stawić się z synem w sądzie. Dziś Barbara Mielewczyk opiekuje się synem przez cztery dni w tygodniu i walczy o to, by wrócić z nim do Polski. I żeby on wrócił do siebie, bo od chwili porwania - jak nazywa wykonanie postanowienia sądu - chłopiec przestał się uśmiechać. - Być może to, co się stało, było zgodne z naszym prawem, ale nieludzkie i ze szkodą dla dziecka. Cieszę się, że dziś moją sprawą nie zajmuje się żaden polski sędzia - mówi Barbara Mielewczyk.
Sprawą Barbary Mielewczyk już nie. Ale innymi tak. Przez ostatnie trzydzieści miesięcy w polskich sądach toczyło się lub toczy około 100 spraw w trybie konwencji haskiej. W połowie z już zakończonych wydano postanowienie o powrocie dziecka do kraju urodzenia.

Współpraca Magda Skorupka-Kaczmarek (TVP Gdańsk), Tomasz Wojciechowski